Recenzja filmu

Egzorcysta papieża (2023)
Julius Avery
Russell Crowe
Daniel Zovatto

Wiedział, wiedział

"Egzorcysta papieża" to kino sprawne, bezpieczne, konwencjonalne i wyważające otwarte drzwi bez zbędnego rozbiegu, świadomie operujące opatrzonymi środkami.
Wiedział, wiedział
źródło: materialy promocyjne
Nie potrzeba dziennikarskiej przenikliwości, a jedynie spostrzegawczego oka, żeby przyuważyć, kto recenzowany film współprodukował i na moment się nad tym zamyślić. O ile, oczywiście, mówi nam cokolwiek nazwisko Loyola. Jezuicka organizacja funkcjonuje co prawda jako non-profit i, jak mniemam, przynajmniej teoretycznie chodziło o dbałość o fachowy szczegół, jednak trudno odpędzić od siebie cokolwiek natrętne myśli, że "Egzorcysta papieża" to swojego rodzaju ideologiczny komunikat, który jednak nie podoba się wszystkim nawet z tej samej drużyny.



Już na etapie zwiastuna film został skrytykowany przez międzynarodowe stowarzyszenie zrzeszające księży parających się demonologią – co ciekawe, jednym z założycieli owego zgromadzenia był bohater tego filmu, Gabriele Amoth – jako sensacyjna bzdurka. Cóż, nie bez racji, ale ciekawsze jest, że te zakulisowe spory między frakcjami Kościoła rzymskokatolickiego przeniosły się na ekran, bo tytułowy idealista ściera się tutaj z watykańskim betonem, który nie chce mieć nic wspólnego z diabłem, przepychając raczej przedsiębiorczy, korporacyjny model zarządzania. Amorth jest jednak niczym samotny kowboj, który purpuratom się nie kłania, wierny otoczony Tomaszami.

Może nieprzypadkowo papieża gra tutaj Franco Nero, legenda włoskiego kina, bo tylko on mógłby zrozumieć i przytaknąć postawie prostego księdza-egzorcysty, który rzuca wyzwanie piekielnemu złu, nie bacząc na konwenanse i watykańskie politykierstwo. Amorth, postać jak najbardziej autentyczna, zagrany przez górującego nad resztą obsady Russella Crowe'a, staje się tutaj kimś na kształt ostatniego sprawiedliwego, zderzonego ze sceptycyzmem współczesności, niejako bezpośrednio wynikającym z planu Szatana. To hollywoodzki "fajny ksiądz", pomykający na skuterku i po udanym wypędzeniu złego ducha wychylający łyk gorzałki z piersiówki noszonej tuż obok krzyża.

Pamiętniki jego faktycznego odpowiednika to już bestseller, który niechybnie posłuży za podmurówkę nowej franczyzy stylistycznie podobnej uniwersum "Obecności", acz pozbawionej tamtej dynamiki, mimo wykorzystania bliźniaczego gatunkowego repozytorium, oraz odpowiedniej chemii między księżmi walczącymi z demonami. Crowe, jak zwykle, jest tyleż charyzmatyczny, co umęczony, ale Daniel Zovatto, grający jego swoistego asystenta stawiającego dopiero pierwsze kroki na ścieżce ku zbawieniu lub potępieniu, bywa zagubiony tak jak jego bohater.

Rzeczywisty Amorth opowiadał na tym samym oddechu o ludziach wymiotujących szkłem oraz jodze i książkach o Harrym Potterze jako narzędziach diabła, ale ten filmowy stąpa po ziemi twardo i hardo, za pancerz przeciwko złym duchom mając swoją dumę z kapłańskiej posługi. I choć kreacja Crowe'a może się podobać, to jego jednowymiarowy papieski egzorcysta definiowany jest praktycznie wyłącznie przez opętańcze oddanie swojej misji oraz pamięć o wojnie, na której zginęli jego towarzysze, ale nie on, przez co niechybnie dokucza mu zespół stresu pourazowego. Zamiast terapii wybiera jednak naparzanie diabła Biblią po łbie.



Nie ma tutaj żadnych zaskoczeń. Ot, zostaje opętany młody chłopak, medycyna jest bezsilna, a przemawiający ustami dziecka demon żąda audiencji u Amortha. Ten przybywa na miejsce, panowie przerzucają się inwektywami i rozpoczyna się rytuał. Napięcia tu mało, ale za to sporo efekciarstwa, a i nie na darmo film otrzymał za oceanem kategorię "R", ale, zmartwię tutaj co niektórych, chyba głównie za ordynarny język, jakim posługuje się nieproszony gość z czeluści piekielnych. Poza tym "Egzorcysta papieża" to kino sprawne, bezpieczne, konwencjonalne i wyważające otwarte drzwi bez zbędnego rozbiegu, świadomie operujące opatrzonymi środkami. Ba, gdyby z ostatniego ujęcia filmu wyrzucić rzymskie Koloseum, to mocarna sylwetka kapłana na tle ulicznej latarni mogłaby spokojnie trafić na plakat słynnego dzieła Williama Friedkina – zresztą ulubionego filmu Amortha.

Być może "Egzorcysta papieża" to jedynie swoiste badanie terenu, co zdaje się sugerować finał filmu, obwieszczający, że do przegnania został jeszcze niejeden bies i czart, a Amorth ochoczo przystępuje do dzieła. Pewno nie było tu ani potencjału, ani miejsca na to, żeby poza prostym kinem grozy pokusić się o głębszą refleksję na temat opętania i zaburzeń psychofizycznych, ale w gruncie rzeczy przemawia chyba przeze mnie naiwność. Jakkolwiek by było, to rzecz doktrynerska od swojego poczęcia, co nie przeszkodziło jej całkiem znośnie posklejać ten kolaż z elementów wyciętych z filmów nie zawsze lepszych, ale, po prostu, wcześniejszych. Ale najważniejszy wydaje się tutaj przekaz, że bohaterowie w sutannach pilnują nieustannie naszego spokojnego snu i zbawienia, a czujnemu spojrzeniu papieża nie umknie absolutnie nic.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones